A ona słuchała w niepokoju, w zdziwieniu i zarazem tak, jakby słuchała głosu greckiej
fletni lub cytry. Zdawało się jej chwilami, że Winicjusz śpiewa jakąś pieśń dziwną, która sączy
się w jej uszy, porusza w niej krew, a zarazem przejmuje serce omdleniem, strachem i jakąś
niepojętą radością... Zdawało jej się też, że on mówi coś takiego, co w niej już było poprzednio,
ale z czego nie umiała sobie zdać sprawy. Czuła, że on w niej coś budzi, co drzemało dotąd,
i że w tej chwili zamglony sen zmienia się w kształt coraz wyraźniejszy, bardziej upodobany
i śliczny.
Tymczasem słońce przetoczyło się dawno za Tyber i stanęło nisko nad Janikulskim
wzgórzem. Na nieruchome cyprysy padało czerwone światło – i całe powietrze było nim
przesycone. Ligia podniosła swoje błękitne, jakby rozbudzone ze snu oczy na Winicjusza
i nagle – w wieczornych odblaskach, pochylony nad nią, z prośbą drgającą w oczach, wydał się
jej piękniejszy od wszystkich ludzi i od wszystkich greckich i rzymskich bogów, których posągi
widywała na frontonach świątyń. On zaś objął z lekka palcami jej rękę powyżej kostki i pytał:
– Zali ty nie odgadujesz, Ligio, czemu ja mówię to tobie?...